Dwudziesty pierwszy września roku tysiąc sto trzydziestego siódmego, wieczór.
Enran Lividus
Norad Ray
Enran Lividus
- Spoiler:
- Leśna ścieżka
Twoje buty były już dokumentnie przemoczone. Padało przez trzy ostatnie dni i wąska dróżka wijąca się między drzewami dawno temu zamieniła się w nieprzyjemną, rozmokłą, błotnistą zupę. Jakby tego było mało, powoli zaczynała nastawać noc, a w pobliżu nie znajdowało się żadne miejsce odpowiednie na nocleg. Według mapy, którą uprzejmie pokazał ci napotkany dwa dni temu w przydrożnej karczmie mag, do miasta Tanverd pozostała nie więcej niż godzina drogi - oczywiście zakładając, że nie pomyliłeś drogi.
W mętnej szarudze deszczu ciężko było dostrzec cokolwiek oprócz drzew i krzaków, dlatego wędrówka dłużyła się niemiłosiernie.
- Ty tam! - nagle usłyszałeś jakiś głos, bez wątpienia kobiecy, lecz głośny i pewny. Dopiero po chwili dojrzałeś majaczącą we mgle sylwetkę - dość niską, z uniesioną ręką. - Stój spokojnie, to potrwa tylko chwilę. Nic ci nie zrobię, to sprawa bezpieczeństwa. - W chwilę po tym uniesiona ręka postaci rozjarzyła się łagodnym, fioletowym światłem. Dzięki powstałej w ten sposób bladej poświacie mogłeś dojrzeć twarz kobiety, okoloną grzywą czarnych, przemoczonych włosów. Zauważyłeś też, że po jej prawej stronie stoi ktoś wyższy i postawniejszy.
Norad Ray
- Spoiler:
- Bramy miasta Tanverd
Bramy miasta Tanverd, jak stwierdziłeś z nader nieprzyjemnym rozczarowaniem, były zamknięte. Strażnicy czatujący na murach gromkim głosem obwieścili ci, że z powodu stanu nadzwyczajnego w mieście panuje absolutny zakaz wpuszczania kogokolwiek po zapadnięciu zmroku. Nie udało ci się wydobyć z nich niczego więcej, nie pomogło ani powołanie się na autorytet profesji, ani zwyczajne przypomnienie, że noc dopiero co zaczęła nadciągać. Wartownicy milczeli jak zaklęci, choć nawet z dzielącej was odległości dwudziestu stóp mogłeś dostrzec targający nimi niepokój.
Zły, przemoczony (bo padało tego dnia okrutnie, dzięki bogom, że w przeciwieństwie do wielu kolegów po fachu nie cierpiałeś na reumatyzm) i sfrustrowany postanowiłeś schronić się przed deszczem w przylegającej do muru szopie. Niestety…
- Idzie ktoś - odezwał się jeden z osobników, których dopiero co zdołałeś odróżnić od mętnej, szaroburej mieszanki deszczu i poszarzałej reszty świata. Mała, czteroosobowa grupka stała przed szopą, kryjąc się pod wystającym dachem rachitycznej, drewnianej konstrukcji. Nie widziałeś jeszcze wyraźnie ich twarzy, ale szybko rzuciło ci się w oczy ich uzbrojenie - ten, który się odezwał, miał mały topór przytroczony do pasa, jeden nosił miecz na plecach, dwóch nosiło miecze na plecach, ostatni nie miał niczego w rękach, ale tuż przy nim, oparty o ścianę szopy, spoczywał łuk.
- Won! - warknął wrogo najniższy z podejrzanych osobników.
- Cichaj, durniu - zmitygował go ten z toporem - to mag, nie widzisz? Witajcie, panie - zwrócił się do ciebie uprzejmie, choć głos miał szorstki - Kosa jestem. Podejdźcie śmiało, śmierdzi ta buda, ale pod dachem przynajmniej nie pada. Po stroju wnoszę, żeście człek uczony, a tu kompan nasz zachorował. Położyliśmy go wewnątrz, śpi, ale gorączka, kurwa jej mać, go dusi. Kurwie syny nikogo nie wpuszczają, a ten skapieje nam jeszcze do rana… wspomożecie radą?